Kiedyś na spotkaniu z rodzicami jeden z uczestników spytał, czy trudniej mi się rozmawia z osobą, która niewyraźnie mówi. Odpowiedziałem przecząco. Miałem już wtedy implant, ale krótko — pół roku. Powiedziałem, że czytam z ust, że słuchem wspomagam się w niewielkim stopniu i np. seplenienie mi nie przeszkadza, bo wszystko i tak “widać”.
No ale po pół roku to tak naprawdę niewiele można jeszcze powiedzieć, choć i tak już wtedy słyszenie w implancie a słyszenie w aparacie przed to niebo a ziemia dla osób z resztkami słuchu. Następne pół roku później zauważyłem, że coraz mniej czytam z ust, że powoli tracę tę umiejętność. Bez słyszenia ciężko było mi rozmawiać.
Teraz, gdy już się osłuchałem z ludźmi, mam porównanie. Spotkałem takich ludzi, których dykcja i czystość mowy są bardzo dobre, takich którzy mówią normalnie oraz takich, którzy mówią niewyraźnie. I muszę powiedzieć, że jednak ta wyrazistość zaczęła mieć dla mnie znaczenie. Nie umiem niestety, tak jak słyszący, odebrać niewyraźnej wypowiedzi w ten sam sposób, co wyraźną. W tym pierwszym przypadku po prostu to, co słyszę, jakoś się nie chce dopasować do tego, co wyczytam z ust. Na przykład słyszę “szytac”, widzę “czytać” i mnie to jednak trochę dezorientuje. Z samego słuchu tym bardziej tego nie zrozumiem. U osób mówiących bardzo wyraźnie często nawet nie muszę patrzeć na twarz by z nimi porozmawiać. Z osobami mieszczącymi się w “normie” wystarczy, jeśli będę widział ich twarz.
Dla mnie zawsze “niewyraźnie” oznaczało, że ktoś mamrocze pod nosem, nie otwierając ust wystarczająco. Wady wymowy nie miały znaczenia. Pewnie też dlatego na ogół dość dobrze się porozumiewałam z niedosłyszącymi.
Teraz dopiero zaczynam rozróżniać takie niuanse, ostatnio usłyszałam, że ktoś nie wymawia “r”.