1. Dlaczego?

Nazy­wam się Bar­tosz Mar­ganiec. Jestem osobą niesłyszącą od urodzenia. Odkąd pamię­tam, zawsze nosiłem aparaty słu­chowe. Wada słuchu została u mnie wykryta, gdy miałem 10 miesięcy, czyli dość wcześnie, jak na tamte czasy. Nie było właś­ci­wie pod­staw do tego, by pode­jrze­wać mnie o ubytek słuchu, bo byłem jeszcze zbyt mały, żeby coś można było zauważyć. Na szczęś­cie bab­cia zaczęła coś pode­jrze­wać. Obie z mamą sprawdz­iły moją reakcję na głośne dźwięki. Jak można było się domyślać – nie było żad­nej. Bada­nia wykazały, że mam obus­tronny głęboki niedosłuch. Od tego momentu zaczęła się nasza wspólna orka i ciężka praca. Zostałem zaopa­tr­zony w aparaty słu­chowe i mama zaczęła mnie rehabilitować.

Jak to wyglą­dało? Niewiele pamię­tam. Więk­szość pracy zostało wyko­nane, zanim jeszcze poszedłem do szkoły pod­sta­wowej. Zawsze towarzyszyły mi ćwiczenia mające na celu doskonale­nie moich umiejęt­ności językowych, komu­nika­cyjnych i innych. Z racji moich małych resztek słu­chowych (100–110 dB obus­tron­nie) była to ciężka praca dla mojej mamy, logope­dów, oraz dla mnie samego. Gdy byłem małym dzieck­iem, niemal codzi­en­nie było jakieś zadanie do wyko­na­nia, jakieś ćwicze­nie do przeprowadzenia. Nie było coty­god­niowego chodzenia do logopedy i pow­tarza­nia przed lus­terkiem tych samych głosek, układa­nia odpowied­nich gry­masów twarzy. Zami­ast tego mama wyko­rzysty­wała każdą wolną chwilę, każdą sytu­ację do tego, by mnie czegoś nauczyć. Nie robiła tego tak, jak to robią zwycza­jni logope­dzi. Stosowała pode­jś­cie najlep­sze z możli­wych — indy­wid­u­alne i dopa­sowane tylko do mnie.

Wysiłek mamy zapro­cen­tował. Jestem dziś zupełnie nor­mal­nie funkcjonu­ją­cym człowiekiem. Nie mam prob­lemów z komu­nikacją wer­balną, nie mam prob­lemów z gra­matyką i słown­ictwem. Obec­nie jestem stu­den­tem drugiego roku studiów dzi­en­nych na kierunku Matem­atyka na Uni­w­er­syte­cie Warsza­wskim. Mam nor­malne aspiracje i marzenia, chcę dążyć do swoich celów i rozwi­jać się w różnych dziedz­i­nach życia. Widzę przed sobą bardzo dużo możli­wości. Nie uznawałem swo­jej wady słuchu za czyn­nik istot­nie mnie ogranicza­jący — wszak jedynym moim prob­le­mem było to, że nie zawsze mogłem zrozu­mieć, o co chodzi, cza­sem czegoś nie dosłysza­łem. Do pewnego momentu uważałem, że nic więcej właś­ci­wie nie trzeba robić. Jestem wyre­ha­bil­i­towany, studi­uję, mam przy­jaciół, mogę samodziel­nie załatwiać swoje sprawy. Czego można chcieć więcej?

Słysza­łem wcześniej o implan­tach śli­makowych, ale nie myślałem o nich w ogóle jako o rozwiąza­niu dla mnie. Nie były mi potrzebne do niczego — aparaty wystar­czały mi całkowicie do tego, co robiłem. Nigdy nie lubiłem rzeczy nieod­wracal­nych, a taki jest właśnie wszczep implantu — na całe życie. Nie wiedzi­ałem nawet, w czym niby miałby mi pomóc. Prze­cież mówię! Nie jestem całkiem głuchy i świet­nie wyko­rzys­tuję swoje resztki słu­chowe. Dla mnie implant był czymś, co jest skuteczne w przy­padku całkowitej głu­choty i czymś, co nie jest doskon­ałe, a wręcz gorsze od aparatów słu­chowych. Uznałem, że jest to dla mnie ostate­czność — zde­cy­duję się dopiero, gdy całkiem stracę słuch w którymś uchu.

Mój punkt widzenia zaczął się zmieniać w momen­cie, gdy zacząłem stu­diować. Jako stu­dent i człowiek już dorosły zetknąłem się z wieloma nowymi sytu­ac­jami, spotkałem się z kole­jnymi możli­woś­ci­ami roz­woju, miałem okazję poz­nać nowych ludzi. Wszys­tko byłoby wspaniale, gdyby nie jedna rzecz — mianowicie, zaczęło mi być trud­niej. Na niek­tóre rzeczy zacząłem patrzeć pod kątem “czy dam sobie z tym radę?”. Cały czas miałem opar­cie w rodzinie, ale to nie rozwiązy­wało moich prob­lemów. Nie chci­ałem się ograniczać do środowiska, które już znałem i w którym czułem się bez­piecznie. Chci­ałem pode­j­mować nowe wyzwa­nia, ale jed­nocześnie nie frus­trować się, że por­wałem się z motyką na słońce. Coraz częś­ciej się zdarzało, że się zniechę­całem do pod­ję­tych już dzi­ałań, gdyż efekty wyma­gały bardzo dużo męczącej i stre­su­jącej pracy. Każda próba pod­ję­cia kon­taktu z kimś nowym często wyma­gała zdwo­jonego wysiłku — w końcu musi­ałem każdą nowo poz­naną osobę uświadomić, że jeśli się coś do mnie powie za moimi ple­cami, nie zrozu­miem tego. Oczy­wiś­cie to nie było wszys­tko, każdy musiał się dowiedzieć, jak należy się do mnie zwracać, że nie można machać rękoma i ruszać zanadto głową, że najlepiej się ze mną roz­mawia, jak jest cicho — i wiele innych rzeczy.

Wcześniej mi to nie przeszkadzało. Za dziecię­cych lat miałem dosyć usta­bi­li­zowaną sytu­ację — szkoła pod­sta­wowa, liceum, Fun­dacja. Krąg moich zna­jomych się zmieniał powoli, a tempo zmian było wystar­cza­jąco wolne, bym nie odczuwał dyskom­fortu. Na stu­di­ach za to co rusz się poz­naje nowe osoby, cią­gle trzeba się z kimś dogady­wać, roz­maw­iać i załatwiać swoje sprawy. Wiedzi­ałem wcześniej, że tak będzie, ale nie miałem świado­mości tego, że to w końcu zacznie mi ciążyć.

Nie boję się chodzenia po urzę­dach i nigdy nie miałem prob­lemów z załatwian­iem sobie prawa jazdy, dowodu oso­bis­tego i innych doku­men­tów. Zazwyczaj pod­chodz­iłem po prostu do okienka i wyłuszcza­łem swoją sprawę. Schody zaczy­nały się wtedy, gdy nie rozu­mi­ałem w ogóle urzęd­nika, choć taka sytu­acja zdarzała się bardzo rzadko. Przy odrobinie wysiłku zawsze się dogady­wałem, choć cza­sem sprowadzało się to do zadawa­nia dodatkowych pytań, upew­ni­a­nia się, pisa­nia na kartce i innych rzeczach. Uważałem to za coś całkiem nor­mal­nego i nie przeszkadzało mi to. Zwykłe, codzi­enne rzeczy wykony­wałem bez więk­szych wysiłków i nie zrażałem się zdarza­ją­cymi się nieporozu­mieni­ami. Pod tym wzglę­dem nie uważam, by było cokol­wiek do poprawiania.

Inna sprawa miała się z życiem towarzyskim. Jestem otwartym człowiekiem i zawsze lubiłem naw­iązy­wać kon­takty i poz­nawać nowe osoby, jed­nak prak­ty­cznie zawsze byłem do nowych zna­jomych zdys­tan­sowany. Nie zaprzy­jaź­ni­ałem się szy­bko. W miarę poz­nawa­nia coraz więk­szej ilości osób zacząłem częś­ciej doświad­czać nieporozu­mień, cza­sem krępu­ją­cych i ową zna­jo­mość osłabi­a­ją­cych. Z cza­sem się zniechę­ciłem i zacząłem po prostu stronić od poz­nawa­nia nowych osób w miejs­cach pub­licznych, głośnych i hałaśli­wych. Oczy­wiś­cie nie chci­ałem tego, ale niechęć przed niepowodzeni­ami prze­ważyła. Dość często zdarzali się ludzie, którzy, choćby byli najsym­pa­ty­czniejsi na świecie, nie mieli zwycza­jnie czytel­nej mimiki. Jasne, dla chcącego nic trud­nego — zawsze można pisać na kartkach. A jak można pisać na kartkach, to można korzys­tać równie dobrze z Inter­netu. Tam czułem się swo­bod­nie i myślę, że więk­szość osób z wadami słuchu lubi się komu­nikować z pomocą tego medium. Jed­nak, pomimo ułatwień, jakie Inter­net nam zaofer­ował, nie jest to moim zdaniem wystar­cza­jący środek do komu­nikacji między ludźmi. Sądzę, że jed­nym z głównych powodów, dla których się zde­cy­dowałem na implant, były właśnie prob­lemy z komu­nikowaniem się — nie w sprawach urzę­dowych, ale w zwykłym, codzi­en­nym życiu. Ludzie nie mieli prob­lemów z zrozu­mie­niem, co mówię, ale ja miałem prob­lemy z zrozu­mie­niem, tego, co ludzie mówią. Traciłem przez to okazje do naw­iąza­nia nowych kon­tak­tów. Niechęt­nie się zapisy­wałem na szkole­nia, kursy, czy kółka zain­tere­sowań, na których mógłbym się czegoś nauczyć, dowiedzieć.

W szkole pod­sta­wowej i liceum radz­iłem sobie bez prob­lemów. Mate­riał nie był trudny, źródła były obsz­erne i zawsze mogłem liczyć na czyjąś pomoc. Na lekc­jach sporo mi umykało, ale mogłem swoje braki uzu­pełnić bardzo łatwo. Na stu­di­ach okazało się to o wiele trud­niejsze. Mój kierunek jest bardzo abstrak­cyjny i nie było nikogo, kto mógłby mi coś wytłu­maczyć. Na wykładach i ćwiczeni­ach właś­ci­wie tylko przepisy­wałem z tabl­icy, a w domu starałem się niezrozu­mi­ałe rzeczy znaleźć w książkach — ale to nie zawsze wystar­czało. Musi­ałem poświę­cić znacznie więcej czasu, niż inni stu­denci, by nauczyć się tego samego. Na ćwiczeni­ach nie wykazy­wałem zbyt­niej akty­wności i nie miałem okazji śledzić toku rozu­mowa­nia, słuchać o sposobach dowodzenia i tak dalej. Mógłbym to nadra­biać na kon­sul­tac­jach u pro­fe­sorów, ale niestety pokry­wają się one z zaję­ci­ami i nie zawsze mogłem na nie chodzić. Mój kierunek jest trudny, ale lubię go i zależy mi na tym, żeby osią­gać lep­sze efekty.

Zawsze byłem też ciekawy świata i zamierzam kiedyś wyjechać na dłuższy czas za granicę. Oczy­wiś­cie znaczy to, że będę musiał się nauczyć dobrze języków obcych. Znam ang­iel­ski w formie wystar­cza­jącej do tego, żeby się dogadać, ale mi to nie wystar­cza. Mam zamiar nauczyć się go naprawdę dobrze, a potem jeszcze chcę zacząć uczyć się języka hisz­pańskiego. Lubię się uczyć języków, ale sprawia mi to duże prob­lemy, gdyż nie rozu­miem nic, jeśli ktoś coś do mnie powie. Cza­sem złapię jedno, czy dwa słowa, ale to nie wystar­cza do swo­bod­nej komu­nikacji. Trudno jest się też nauczyć poprawnej wymowy i akcen­towa­nia. Poza tym język jest najlepiej przyswa­jany, jeśli się go używa. Wklepy­wanie na sucho regułek gra­maty­cznych wcale nie jest dobrym sposobem, by móc się później swo­bod­nie wypowiadać. W moim liceum codzi­en­nie miałem dwie godziny języków — i tylko dlat­ego jako tako się nauczyłem mówić po ang­iel­sku tak, by zdać z niego maturę — a i tak z dużym tru­dem mi dziś przy­chodzi porozu­miewanie się w tym języku. Na uczelni próbowałem się uczyć języka hisz­pańskiego, jed­nak w momen­cie, gdy grupa zaczęła liczyć 30 osób, lek­torat stał się dla mnie zwykłą stratą czasu. Słówka były tłu­mac­zone na bieżąco bez zapisy­wa­nia na tabl­icy, wymowa dla mnie była zupełnie niezrozu­mi­ała. Gdy mi zadawano pytanie po hisz­pańsku, nie zawsze rozu­mi­ałem, a pow­tarzanie wcale mi nie poma­gało. Niesłyszą­cym potrzeba znacznie więcej czasu, by się osłuchać z nowopoz­nanymi wyrazami, nie tylko tymi w języku polskim.

Nie lubiłem wcześniej nigdy ćwiczyć i niechęt­nie chadza­łem do logopedy. Nie czułem potrzeby popraw­ia­nia swo­jej wymowy. Wystar­czało mi to, że ludzie mnie rozu­mieją. W pewnym momen­cie jed­nak zaczęło mi na tym zależeć. To nie było tak, że się wsty­dz­iłem swo­jej wymowy, bo w zasadzie nie było czego się wsty­dzić — jed­nak po prostu chci­ałem mówić naprawdę poprawnie. Zacząłem chodzić do logopedy. Dopy­ty­wałem się o poprawne układanie języka, pod­niebi­enia, doprasza­łem się o ćwiczenia i chci­ałem ćwiczyć z mamą w domu. Ćwiczenia były ciężkie z tego względu, że nie słysza­łem właś­ci­wie różnicy między moją nor­malną wymową a popraw­ioną. Nie słysza­łem, jak mówię “s”, “ś”, “sz”, nie widzi­ałem różnicy między “e”, “o”, “u” wypowiadanymi zarówno nor­mal­nie, jak i staran­nie. Wykony­wałem też ćwiczenia pole­ga­jące na rozu­mie­niu ze słuchu. Mimo że możli­wości miałem kiep­skie, jakoś wyko­rzysty­wałem swoje resztki słu­chowe i zda­nia ze słuchu nie szły mi tak źle. Dużo gorzej było z poje­dynczymi wyrazami. Nawet po uży­ciu sys­temu FM nie słysza­łem wystar­cza­jąco dobrze, żeby rozróż­niać poje­dyncze głoski. Pomimo tego zauważyłem, że sys­tem FM dawał mi jakąś korzyść — lep­iej siebie słysza­łem i automaty­cznie też starałem się mówić wyraźniej. U logopedy też osią­gałem nieco lep­sze efekty. Wniosek był oczy­wisty — im lep­iej słysza­łem, tym automaty­cznie starałem się mówić lep­iej. Uznałem, że gdy­bym nagle zaczął słyszeć lep­iej, popraw­iłaby się mi wymowa i rozu­mie­nie — oczy­wiś­cie nie od razu, ale w końcu osiągnąłbym to, co okazało się dla mnie niemożli­wym w aparat­ach. Byłem też zda­nia, że miałbym duże możli­wości sko­rzys­ta­nia z lep­szego słuchu

Kon­kluzja dla mnie była jasna: Z moim słuchem niczego więcej już nie osiągnę. Potrze­buję czegoś, co wykroczy poza moje możli­wości, czegoś, co poz­woli mi usłyszeć te niuanse w dźwiękach mowy, które są decy­du­jące dla ich rozpoz­nawa­nia i rozróż­ni­a­nia. Jeśli to będę mieć — wszys­tko stanie się łatwiejsze i lep­iej dostępne. I to był główny powód, dla którego zde­cy­dowałem się na implant ślimakowy.

One Response to 1. Dlaczego?

  1. Pingback: Implant ślimakowy » Blog Archive » Obiecane - zamieszczone

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *