Podjęcie decyzji o implancie ślimakowym nie było łatwą rzeczą. Wiązało się z tym mnóstwo wątpliwości, obaw, oczekiwań i nadziei. Był to zupełnie inny rodzaj słuchu, dający potencjalnie większe możliwości. Dlaczego potencjalnie? Otóż dlatego, że nie wszyscy osiągają te same efekty w podobnym czasie. Jedni szybko widzą postępy, inni muszą na nie czekać miesiącami, a jeszcze inni nie mają żadnej korzyści z implantu. Ja oczywiście chciałem słyszeć więcej i lepiej, a to, czy tak będzie, w dużej części nie zależało ode mnie, tylko od operacji, od plastyczności mózgu i od wielu innych czynników. Ale na szczęście, jak już się zdążyłem przekonać, rehabilitacja ma ogromny wpływ na to, co się słyszy i jak się słyszy, oraz na interpretację dźwięków. Jak to u mnie przebiegało? Jakie były pierwsze dźwięki, jakie usłyszałem, jak wyglądało moje poznawanie świata dźwięków?
Pierwsze dźwięki w procesorze usłyszałem oczywiście w gabinecie inżyniera, do którego byłem przypisany w Kajetanach. Gdy rozpoczęto ustawianie procesora, inżynier sprawdzał najpierw, czy słyszę jakieś bodźce przy minimalnych ustawieniach. Gdy się okazywało, że nic nie słyszę, zwiększał powoli napięcie na elektrodach. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że coś faktycznie słyszę — chociaż tego nie mogłem nazwać słyszeniem. Było to raczej nieokreślone wrażenie pulsowania, czucia w okolicy prawej skroni, jakby od środka coś mi pukało w czaszkę. Gdy dałem znać, że coś czuję, zmniejszano i zwiększano poziom napięcia. Przez pierwszą minutę nie słyszałem różnicy, ale później dało się zauważyć, że czasem owe “pukanie” jest głośniejsze, albo cichsze. Później zajęto się częstotliwościami. Nie mogłem na początku rozróżnić wysokich tonów od niskich, ale po paru minutach wychwyciłem różnicę. Na początku było to trudne, ale po krótkim czasie ta różnica stała się oczywista — nie musiałem się zastanawiać, jaki dźwięk słyszę, niski, czy wysoki. Ustawiono maksymalne i minimalne poziomy napięcia i włączono procesor. Pierwsze wrażenie było zaskakujące. Nagle dobiegła mnie cała masa świstów, szelestów, szmerów i wszystkich wysokich dźwięków, których nigdy nie słyszałem przez 20 lat. Gdy inżynier się do mnie odezwał, poczułem mało znajome i nieprzyjemne wibracje w okolicach skroni. Nie potrafiłem tego przypisać do znanych mi dźwięków — no bo jak “pukanie” w okolicy skroni może być dźwiękiem? Wysokie dźwięki były takie jak sobie wyobrażałem — to znaczy były dźwiękami. Niskie i średnie częstotliwości natomiast odbierałem jako wibracje i stukania. W zależności od częstotliwości, inaczej je odbierałem. Były albo mocniejsze i bardziej chropowate, albo słabsze i bardziej miękkie. Przez cały pierwszy dzień stopniowo coraz więcej dźwięków zaczynałem rozróżniać. Na samym początku słyszałem tylko masę trzasków, pisków i zgrzytów, których nie potrafiłem przypisać do niczego, co by mogło takie dźwięki wydawać. Po kilku godzinach, gdy przyzwyczaiłem się w miarę do procesora i do tych dziwnych wrażeń zmysłowych, zorientowałem się, że daje mi on jedną bardzo istotną rzecz. Mianowicie, wzmacnia wrażenia słuchowe dochodzące z aparatu. Na każdy dźwięk, który słyszałem w aparacie nakładało się owo wrażenie pochodzące od implantu. W efekcie otrzymywałem coś w rodzaju przestrzennego dźwięku, dźwięku z głębią, z barwą. Mógłbym to porównać do słyszenia w systemie FM. Swój głos usłyszałem dużo lepiej i wyraźniej. Usłyszałem, jak mówię “t”, “f” i inne bezdźwięczne głoski. Wiedziałem, że je wypowiadam, ale nigdy ich u siebie nie słyszałem. Każdy dźwięk był podbijany, wzmacniany przez implant. Jednocześnie, gdy zdejmowałem aparat słuchowy, “słyszałem” w procesorze całą gamę dziwnych dźwięków, których nie potrafiłem rozróżnić, ani nadać im znaczenia. Bez aparatu słuchowego znacznie dłużej bym się przyzwyczajał do procesora mowy.
Przez pierwszy tydzień najtrudniej było mi się przyzwyczaić do wysokich częstotliwości. Na początku nie były one irytujące, ale słyszałem je na każdym kroku i w końcu mnie przyprawiały o ból głowy. Przewracanie kartek, szelest plastikowych papierków po cukierkach, szelest ubrania, czy ptaki za oknem — to wszystko słyszałem wciąż i nieustannie. Dopiero po dwóch tygodniach przestałem na to zwracać uwagę — owe dźwięki niejako weszły w tło, stały się czymś naturalnym. W ciągu dwóch tygodni zdążyłem usłyszeć masę rzeczy, których nigdy wcześniej nie słyszałem. Na samym początku było mi bardzo trudno stwierdzić, co słyszę. Ciągle się pytałem słyszących osób, co teraz hałasuje, a i tak, gdy się rozlegał ten sam dźwięk — nie rozpoznawałem go. Z czasem to się zmieniało. Powoli wychwytywałem różnice między poszczególnymi dźwiękami. Było to trudne, ale po pewnym czasie te różnice stały się oczywiste. Wszystko, co słyszałem, tak naprawdę słyszałem po raz pierwszy. Dzwonek do drzwi brzmiał zupełnie inaczej, niż wcześniej. Teraz jest głośny, wyraźny i charakterystyczny. Wcześniej ledwo go słyszałem. Z czasem wychwytywałem dźwięki otoczenia, których wcześniej nie słyszałem. A to usłyszałem rozmowę mamy przez telefon, gdy była na drugim końcu mieszkania, a to stuk obcasów na dworze, czy psa.
Muszę zaznaczyć, że, mimo, iż słyszałem dużo więcej i lepiej niż wcześniej, nie przełożyło się to na lepsze rozumienie ludzkiej mowy. Było wręcz odwrotnie. Słabo wszystkich rozumiałem, ciągle prosiłem o powtórzenie, aż się ludzie dziwili, czemu się zdecydowałem na implant. Dlaczego tak było? Otóż wcześniej słuchając, co ludzie mówili, opierałem się na tym, co słyszałem przez aparaty, czyli na zakresie do 3500 Hz. Przez dwadzieścia lat zdążyłem się nauczyć odpowiednio interpretować dobiegające mnie dźwięki i jakoś rozumiałem, co do mnie mówiono. W momencie założenia procesora zacząłem słyszeć dźwięki, które były wyższe, niż wszystko, co kiedykolwiek słyszałem, zacząłem słyszeć dużo dokładniej, więcej i tak dalej. Jednak, gdy ktoś coś do mnie mówił, ja dalej się opierałem na swoich wcześniejszych przyzwyczajeniach. Wszystkie te dodatkowe dźwięki, które słyszałem poprzez implant, tylko mi przeszkadzały! Rozpraszały mnie, nie wiedziałem, jak je interpretować, nie wiedziałem, czy one wchodzą w zakres mowy, czy też są dźwiękami otoczenia. Nie umiałem automatycznie tego, co słyszę, interpretować poprawnie jako np. “s”, “sz”, bo po prostu nigdy tego nie robiłem. Na początku rozmowa z drugim człowiekiem była zupełnie jak rozmowa w hałasie. Potrzebowałem czasu, by się do tego przyzwyczaić, a i tak jeszcze nie jestem do końca przyzwyczajony. Musiał minąć co najmniej miesiąc, bym zaczął “zauważać” niektóre głoski. Po tym czasie słyszałem te wszystkie “t”, “s” i tak dalej, to znaczy wiedziałem, że to są te głoski, że te dźwięki ktoś wypowiada i że nie są to dźwięki otoczenia. To było wciąż za mało, bym mógł ze słuchu rozumieć mowę, ale już znacznie mi ułatwiało czytanie z ruchu warg. Pewne rzeczy zacząłem słyszeć i nie musiałem spoglądać na usta, by wiedzieć, że ktoś powiedział “s”, czy “t”. Jednak ciągle było za wcześnie, bym mógł dokonać całościowej syntezy tego, co słyszę. Z czasem zauważyłem u siebie skłonność do analizy słuchowej tego, co słyszę. Gdy ktoś do mnie mówi i dobrze go rozumiem, wsłuchuję się w jego mowę, rozkładam jego wyrazy i zdania na czynniki pierwsze, wyróżniam różne głoski, sprawdzam, czy są na swoich miejscach. Jest to swego rodzaju ćwiczenie, myślę, że dobre, gdyż pozwala mi na poprawienie pamięci słuchowej. Kiedyś inaczej słyszałem, miałem więc inne wyobrażenie na temat tego, jak brzmią różne wyrazy i głoski. Wsłuchuję się, by to wyobrażenie zmienić.
Żeby zobrazować to, jak bardzo inne jest słyszenie poprzez implant ślimakowy, powiem o ćwiczeniu, które wykonywałem wespół z mamą. Mama czytała z kartki zbitki różniące się tylko samogłoską — “BAB”, “BEB”, “BOB” i tak dalej. W aparatach problem z rozróżnianiem miałem przy “y” i “u”, resztę wychwytywałem właściwie bez problemów. Myślałem, że w implancie będzie to jeszcze łatwiejsze. Ale nie, było dużo trudniej. Nagle zacząłem mylić “a” z “o”, “e” z “a”, “u” z o”. Jedynie “y” i “i” rozpoznawałem bez pudła. Mama wielokrotnie czytała te zbitki, a ja starałem się wyłapać różnice. Te różnice faktycznie były, ale nie tam, gdzie ich szukałem. Często nie mogłem ich złapać, gdyż skupiałem się na czym innym. W dodatku moja pamięć słuchowa tylko mi przeszkadzała. “A” brzmiało inaczej, a “o” brzmiało jak “e”. Nawet gdy już wiedziałem, jaka jest między nimi różnica, myliłem je — z przyzwyczajenia. Nawet teraz zdarza mi się zinterpretować “o” jako “e”. Jednak pomimo problemów z interpretacją głosek, muszę stwierdzić, że implant umożliwia lepsze rozróżnianie ich. Teraz słyszę różnicę między “i” nosowym, a nienosowym, i już wiem, czemu logopedzi się tak skarżą na nosowanie. W aparatach żadnej różnicy nie było i wielokrotnie w czasie ćwiczeń na nosowanie zastanawiałem się, o co właściwie specjaliście chodzi. Teraz nie mam już takiego problemu. Wiem, kiedy moje “ś” jest szumiące, słyszę, gdy logopeda pokazuje mi swoje “c”. Wcześniej ćwiczenia były raczej rodzajem mechanicznego wykuwania na pamięć konkretnego ułożenia języka, szczęki, warg, bez żadnej kontroli słuchowej.
A jak słyszę muzykę? Przed operacją przesłuchałem kilka piosenek po kilka razy, by je przesłuchać po założeniu procesora i porównać. Wrażenia były różne. Muzyka klasyczna była nieprzyjemna. Gdy cichła, przestawałem ją słyszeć w aparacie słuchowym, nadal wciąż słyszałem ją w implancie jako bipy i beepy. Znacznie lepiej było słychać wysokie tony, flet, skrzypce i inne, ale na początku była to mało przyjemna muzyka. Dźwięki gitary z muzyki rockowej też mi się nie spodobały, ale w piosence również usłyszałem coś, czego wcześniej nie słyszałem. Talerze po raz pierwszy, bębny znacznie dosadniej i wyraziściej i — co najważniejsze — wokal. Wcześniej bardzo rzadko zdarzało mi się usłyszeć głos wokalisty, który mieszał mi się z muzyką. Teraz bardzo często mogę go usłyszeć i, gdy mam tekst utworu, śledzić go. Zależy to oczywiście od melodii, bo niektóre piosenki są trudniejsze do śledzenia, niż inne. W ramach ćwiczeń słucham poezję śpiewaną, polskie utwory, czasem angielskie, a także bajki — najlepiej czytane damskim głosem, gdyż taki najlepiej słyszę i rozumiem. Myślę, że nawet słuchanie bez rozumienia coś daje, gdyż pozwala się osłuchać z językiem.
Nigdy nie ukrywałem tego, że mam aparaty słuchowe i nie widziałem powodu, dla którego miałbym to robić mając implant ślimakowy. Zdziwienie i zszokowanie osób słyszących, że “mam coś w głowie”, odbierałem raczej z rozbawieniem. Tłumaczyłem, na jakiej zasadzie działa system implantu i dlaczego się na niego zdecydowałem. Reakcje były zawsze pozytywne. Wiele razy ludzie się sami mnie pytali, jak teraz słyszę, prosili mnie, bym coś jeszcze opowiedział. Kilka razy zdarzyło się, iż mi powiedzieli, że faktycznie widzą różnicę w tym, jak słyszę i jak mówię. Spotkałem też osoby nastawione negatywnie do implantu, ale nie było to uprzedzenie personalne, więc miałem okazję podyskutować o wadach i zaletach tego systemu. Nigdy jednak nie spotkałem się z nastawieniem typu “ma implant, więc jest jakiś dziwny, lepiej z nim nie gadać”. Myślę, że pozytywne traktowanie swojej “przypadłości” decyduje o równie pozytywnym odbiorze jej przez inne osoby.
W czasie dowiadywania się o system implantu ślimakowego i zbierania informacji nawiązałem kontakt z wieloma osobami posiadającymi wszczep. Gdy się rozpytywałem o to, jak każdy słyszy, nie uzyskiwałem takich samych odpowiedzi. Każdy słyszał inaczej, miał inne wrażenia i inaczej odbierał bodźce dźwiękowe. Nie mogłem więc na tej podstawie stwierdzić, jak będę słyszeć — wiedziałem jedynie, jakie mogą być mniej więcej efekty, choć nie wiedziałem, jak to będzie ostatecznie wyglądać. Najważniejszą informacją, jaką uzyskałem, było to, że wszyscy po dostatecznie długim czasie osiągnęli to, czego chcieli — lepsze słyszenie. O ile się rehabilitowali, oczywiście — samo się nic nie zrobi.
Teraz, gdy minęły cztery miesiące od momentu założenia procesora mowy, mogę stwierdzić jedno: jest lepiej. Nie muszę się koncentrować na tym, co inni mówią, by ich zrozumieć, nie muszę wkładać tyle wysiłku w to, aby wszystko dobrze zrozumieć. Mniej czytam z ruchu warg, niż wcześniej. Jeszcze nie słyszę idealnie, zdarzają się osoby, które z trudem rozumiem, często przeszkadza mi hałas, ale często zauważam sytuacje, kiedy po prostu słucham, co ktoś mówi i przychodzi mi to bez wysiłku. Czasem też — coraz częściej — słyszę i rozumiem, co ktoś nagle powie za moimi plecami. Na razie do głosu każdej osoby muszę się przyzwyczajać i na początku mogę kiepsko rozumieć, ale myślę, że z czasem to się zmieni. Po wakacjach wracam na uczelnię — ciekaw jestem, jak będę teraz funkcjonować. Z im większą ilością osób rozmawiam, tym bardziej mam wrażenie, iż lepiej rozumiem ludzi. Czasami mam okresy, gdy wydaje mi się, że słyszę gorzej. Słabo słyszę, mało rozumiem, czasami mam zupełnie odwrotnie. Gdzieś usłyszałem, że stabilizacja słyszenia dokonuje się w przeciągu pierwszych dwóch lat, więc się tym nie martwię.
Słyszenie w implancie mogę najlepiej przedstawić metaforą: Wyobraźcie sobie świat dźwięków jako monolit zbudowany z cegieł, połączonych zaprawą. Nie ma w tym monolicie dziur, wszystko słychać. Każda cegła to jakiś dźwięk, zaprawa to owe drobne dźwięki, które nam wypełniają przestrzeń pomiędzy tymi dźwiękami. Słuch osoby z głębokim niedosłuchem i aparatowanej mogę tu zobrazować konstrukcją z cegieł nie połączonych zaprawą, z masą dziur i pustych miejsc, niekiedy z brakiem dużych fragmentów. Nie słychać wielu drobnych rzeczy, takich jak śpiew ptaków, wiatr, deszcz, woda lecąca z kranu, a te głośniejsze są w jakiś sposób ograniczone. W momencie zaimplantowania stopniowo, z czasem, kolejne cegły wskakują na swoje miejsce, wypełniają puste fragmenty. Jest to bardzo długi proces i cegły czasem wskakują w złe miejsca, czasem w ogóle nie wskakują. Jednak po długim czasie konstrukcja staje się monolitem, takim, jakim powinna być. Słyszenie jest coraz pełniejsze, coraz więcej dociera do nas. Choć ta konstrukcja nie stanie się nigdy całkiem taka, jaka powinna być, jest lepsza od dziurawej i zbudowanej byle jak.
Przed implantem mało słyszałem i tak naprawdę mogę to stwierdzić dopiero teraz. Nie miałem świadomości tego, że świat jest otoczony tyloma dźwiękami. Teraz, gdy zdejmuję procesor mowy i zostawiam aparat słuchowy, strasznie dziwnie się czuję. Przestaję słyszeć większość dźwięków i źle mi z tym. Kiedyś moja mama mi powiedziała, że nie potrafi sobie wyobrazić całkowitej ciszy, że źle by się w niej czuła. Dziwiło mnie takie stwierdzenie, w końcu tak naprawdę cisza była dla mnie normalna, była wszędzie i zawsze. Gdziekolwiek usiadłem, cokolwiek robiłem, jeśli nic się nie działo bezpośrednio obok mnie, było cicho. Teraz to się zmieniło i dobrze się z tym czuję. Wiem, co się dzieje dookoła mnie i jestem bardziej świadomy otoczenia.